poniedziałek, 4 marca 2013

BIENVENIDOS A GUATEMALA

Noc w Miami była ciężka. Wszyscy obudziliśmy się o 3 nad ranem, bo... cały hostel imprezował, a my funkcjonowaliśmy jeszcze według czasu polskiego - w naszych głowach była 9... Co robić o tej porze? Szybko sprawdziliśmy, o której jest wschód słońca i postanowiliśmy, że to świetny powód, by cyknąć kilka fotek. 




Zebraliśmy się i dziarsko ruszyliśmy na plażę. Zanim do niej dotarliśmy, wszyscy stwierdziliśmy, że jest zimno i niefajnie, bo było tylko... 19 st. C. Do tego słońca w ogóle nie było widać. Kiedy z marsowymi minami zaczęliśmy wycofywać się z góry upatrzonych pozycji, odkryliśmy, że wschód jest... ale po przeciwnej stronie!
No nic, przemarznięci wróciliśmy do hostelu, spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę.
Z Miami do Guatemala City lot trwa tyle, co do Londynu. Krótko, ale Ewa i tak prawie znalazła męża o romantycznie brzmiącym imieniu Ignacio. Lat 25.
Po krótkich negocjacjach z Señor Conductor taksówki, dotarliśmy do Antigua Guatemala, i ledwo minęliśmy rogatki – musieliśmy zbierać szczęki z podłogi. Miasteczko okazało się cudne. Brukowane uliczki, kolonialna zabudowa z XVI w, a do tego procesja. Postanowiliśmy szybko znaleźć hostel, porzucić plecaki i udać się na fotograficzne łowy. Poszliśmy do hostelu o swojsko brzmiącej nazwie – Kafka. Okzało się jednak, że Kafki już tam nie ma. Tuż za rogiem był kolejny hostel, ale... no cóż, znowu pudło. Dwóch miłych Francuzów poleciło nam kolejny. Udaliśmy się tam, ale jakież było nasze zdziwienie, gdy miła pani poinformowała nas, że hostel wprawdzie jest, ale... przeniesiony. Zrezygnowani trafiliśmy do kolejnego. Bingo! Wytargowaliśmy cenę (50 quetzales ≈ 25 zł/os), umówiliśmy się na jutrzejszy wyjazd i wybiegliśmy na procesję. Było filetowo, tłosznie i dusząco od kadzideł. Musieliśmy wyglądać bardzo profesjonalnie, bo mimo że wpakowaliśmy się w sam środek idących w prcesji pątników, nikt nas z tamtąd nie pognał. Za to wygonił nas głód. Ruszyliśmy w poszukiwaniu restauracji. W pierwszej były naleśniki. Fajnie, ale za europejsko. W drugiej były za wysokie ceny, w trzeciej słabe menu. Ze trzy razy mijaliśmy rynek przy kościele La Merced, na którym trwał odpust. Zapach lokalnej kuchni był tym, który przyciągnął nasze wymagające podniebienia. Kupiliśmy sztukę mięsa z tortillą, quesadillę i zadowoleni rozsiedliśmy się na trawie, pałaszując dania rękoma.
Ponieważ zaliczyliśmy odpust, wszyscy wierzymy, że dzisiejsza kolacja nas nie zabije.










2 komentarze:

Lubimy znać Wasze opinie, dyskutować i w ogóle MIEĆ Z WAMI KONTAKT. Piszcie tutaj, jak oceniacie nasze wpisy, zadawajcie pytania, rozmawiajcie.
Będzie nam bardzo miło!