wtorek, 5 marca 2013

Wybuchające wulkany i przypadki


fot. Ania
Dzień drugi. Nadal budzimy się o jakiejś nienormalnej godzinie. Okazało się, że i tak co najmniej godzinę za późno, bo około 4 nad ranem wybuchł wulkan górujący nad miasteczkiem.

Z dachów budynków można było podziwiać wylatującą w niebo lawę. My – niestety – ten pokaz przespaliśmy. Nad ranem, z nudów, wymyśliłyśmy, że zanim wstanie Jacek, wyskoczymy do sklepu po coś na śniadanie, które zjemy na patio naszego hostelu. Szybkie zasięgnięcie języka i ustaliłyśmy, że piekarnia i mercado znajdują się za rogiem. Wszystko było by pięknie, gdyby nie to, że wracając postanowiłyśmy zmienić trochę trasę, by znaleźć jeszcze coś do chleba. I wtedy zaczęły się kłopoty. Uliczki nagle zaczęły kluczyć i mylić nam drogę. Wszystkie, jak na złość, upodobniły się do siebie, a wszystkie niepodobne do naszej. GPS też odmówił współpracy, zaś ludność pytana o Calle Poniente (ulicę) wydawała się bardziej zagubiona od nas. I kiedy już prawie zrezygnowałyśmy, kiedy po głowie zaczęło chodzić nam złapanie tuk-tuka (taksówka zrobiona z motocykla), bo przecież kierowcy muszą znać te uliczki, kiedy poziom nerwa podskoczył granicznie, to... weszłyśmy do ostatniej oficyny i zapytałyśmy o kościół La Merced. No i wielka radość! Kościół znajdował się 200 metrów dalej. A nasz hostel 200 metrów od niego. Najbardziej ubawiło nas to, że musiałyśmy przekraczać naszą ulicę przynajmniej raz, bo wyszłyśmy po przeciwnej stronie...
Kiedy po 2,5 godzinie wpadłyśmy do pokoju myśląc, że Jacek ze zmartwienia wyrywał wszystkie włosy, on grzebał spokojnie w swoim komputerze.
Po śniadaniu wyskoczyliśmy na krótkie fotołowy, a następnie pożegnaliśmy się z miłą obsługą hotelu i ruszyliśmy do Panajachel. W busiku poznaliśmy przepiękną Hinduskę, na stałe mieszkającą w Hongkongu, która obecnie zrobiła sobie wakacje od wszystkiego i od kilku miesięcy zwiedza Amerykę Środkową. Poopowiadała nam trochę o tym co warto zobaczyć, a co nie, tak że z miejsca podjęliśmy decyzję o drobnych korektach w naszych planach. I tak to przypadkowe spotkanie wpłynęło na dalsze losy naszej podróży.
W Panajachel krótkie szukanie hotelu (jesteśmy dumni, bo wytargowaliśmy bardzo ładną cenę za pokój z łazienką!), a następnie przejażdżka łodzią po jeziorze Atitlan do pobliskiej wioski na kolację. Wycieczka była widokowa, mogliśmy pofotografować zachód słońca nad wulkanami. Miejsce docelowe również bardzo urokliwe, tyle że na kolację... Spaghetti Bolognese.
Po powrocie postanowiliśmy jednak dopełnić nasze brzuchy czymś lokalnym. Dzisiaj Gringas (nie wiemy o co chodzi... w Ameryce Łacińskiej gringo znaczy "białas"), czyli tortilla z jalapeno, guacamole, kurczakiem, cebulą, wszystko polane limonką. No! To dopiero nas usatysfakcjonowało.

fot. iphone

fot. Smorcz

fot. Ania

fot. Ania


5 komentarzy:

  1. Monia nad czym tak myślisz na ostatnim zdjęciu?

    OdpowiedzUsuń
  2. Monia - odpowiedź masz na zdjęciu - tak jak teraz :-) bosssko Marta W, o przepraszam - P

    OdpowiedzUsuń
  3. A mnie zastanawia o czym myśli Ewunia na zdjęciu pierwszym
    ? :)Ania.

    OdpowiedzUsuń
  4. Obawiam się, że o jedzeniu :)

    OdpowiedzUsuń

Lubimy znać Wasze opinie, dyskutować i w ogóle MIEĆ Z WAMI KONTAKT. Piszcie tutaj, jak oceniacie nasze wpisy, zadawajcie pytania, rozmawiajcie.
Będzie nam bardzo miło!