fot. Ania |
Z dachów budynków
można było podziwiać wylatującą w niebo lawę. My – niestety – ten pokaz
przespaliśmy. Nad ranem, z nudów, wymyśliłyśmy, że zanim wstanie Jacek,
wyskoczymy do sklepu po coś na śniadanie, które zjemy na patio naszego hostelu.
Szybkie zasięgnięcie języka i ustaliłyśmy, że piekarnia i mercado znajdują się za rogiem. Wszystko było by pięknie,
gdyby nie to, że wracając postanowiłyśmy zmienić trochę trasę, by znaleźć
jeszcze coś do chleba. I wtedy zaczęły się kłopoty. Uliczki nagle zaczęły
kluczyć i mylić nam drogę. Wszystkie, jak na złość, upodobniły się do siebie,
a wszystkie niepodobne do naszej. GPS też odmówił współpracy, zaś ludność pytana o Calle Poniente (ulicę) wydawała się bardziej zagubiona od nas. I kiedy już prawie zrezygnowałyśmy, kiedy po głowie
zaczęło chodzić nam złapanie tuk-tuka (taksówka zrobiona z motocykla), bo
przecież kierowcy muszą znać te uliczki, kiedy poziom nerwa podskoczył
granicznie, to... weszłyśmy do ostatniej oficyny i zapytałyśmy o kościół La
Merced. No i wielka radość! Kościół znajdował się 200 metrów dalej. A nasz
hostel 200 metrów od niego. Najbardziej ubawiło nas to, że musiałyśmy przekraczać
naszą ulicę przynajmniej raz, bo wyszłyśmy po przeciwnej stronie...
Kiedy po 2,5 godzinie wpadłyśmy do pokoju myśląc, że Jacek ze zmartwienia wyrywał wszystkie włosy, on grzebał spokojnie
w swoim komputerze.
Po śniadaniu wyskoczyliśmy na krótkie fotołowy, a następnie
pożegnaliśmy się z miłą obsługą hotelu i ruszyliśmy do Panajachel. W
busiku poznaliśmy przepiękną Hinduskę, na stałe mieszkającą w Hongkongu, która
obecnie zrobiła sobie wakacje od wszystkiego i od kilku miesięcy zwiedza Amerykę Środkową. Poopowiadała nam trochę o tym co warto zobaczyć, a co nie, tak że z miejsca podjęliśmy decyzję o drobnych korektach w naszych planach. I tak
to przypadkowe spotkanie wpłynęło na dalsze losy naszej podróży.
W Panajachel krótkie szukanie hotelu (jesteśmy dumni, bo
wytargowaliśmy bardzo ładną cenę za pokój z łazienką!), a następnie przejażdżka łodzią po jeziorze
Atitlan do pobliskiej wioski na kolację. Wycieczka była widokowa, mogliśmy pofotografować
zachód słońca nad wulkanami. Miejsce docelowe również bardzo urokliwe, tyle że
na kolację... Spaghetti Bolognese.
Po powrocie postanowiliśmy jednak dopełnić nasze brzuchy
czymś lokalnym. Dzisiaj Gringas (nie wiemy o co chodzi... w Ameryce Łacińskiej gringo znaczy "białas"), czyli tortilla z jalapeno,
guacamole, kurczakiem, cebulą, wszystko polane limonką. No! To dopiero nas usatysfakcjonowało.
fot. iphone |
fot. Smorcz |
fot. Ania |
fot. Ania |
Monia nad czym tak myślisz na ostatnim zdjęciu?
OdpowiedzUsuńJak żyć, jak żyć...
OdpowiedzUsuńMonia - odpowiedź masz na zdjęciu - tak jak teraz :-) bosssko Marta W, o przepraszam - P
OdpowiedzUsuńA mnie zastanawia o czym myśli Ewunia na zdjęciu pierwszym
OdpowiedzUsuń? :)Ania.
Obawiam się, że o jedzeniu :)
OdpowiedzUsuń